Cóż napisać, sam Dżem przejadł mi się już dawno, chociaż widziłem ich raptem trzy razy (wliczając festival).. ale nie o to chodziło, mimo ludzi wiecznie grających na gitarach 'Harley Mój' których można było usłyszeć nocą.
Zdecydowanie nie wyruszyłem na festival aby ponownie pooglądać Dżem, tylko na inne zespoły, mianowicie - TSA (widziałem już ich w tym roku, bodajże w Krakowie w klubie Loch Ness) jak i na absolutną dla mnie gwiazdę całego festivalu - Ten Years After.
I właściwie od czego zacząć.. na Paprocany dotarłem z moim wiernym i rockowym towarzyszem z lekkim opóźnieniem, które stanowił zakup namiotu, gdzieś pod realem w Tychach (a że Tychy miałem okazję widzieć pierwszy raz w życiu to cóż..), w chwili następnej uciekł nam autobus w stronę Paprocanów więc zasiedliśmy w jakiejś przydrożnej knajpie w centrum co by się piwka napić w pozytywnej, póki co atmosferze. Po jakimś czasie nadszedł czas aby iść z całym dobytkiem do następnego autobusu i dojechać praktycznie pod bramy festivalu. Z początku nas nie wpuszczono, może przez przyznanie się że "to co pan maca to piwo' - okazało się, że to jakiś napój ale cóż. Mniejsza, wchodząc na teren ośrodka - multum namiotów, ludzi itp. etc.
Rozbiliśmy się na skarpie, kawałeczek od plaży, uważając to miejsce za idealne, jednakowoż już na początku nam się humor za przeproszeniem zjebał gdy podszedl do nas jakiś gówniarz i kazał nam wypier.., bo on we własnej podświadomości trzyma to miejsce dla znajomych i fuck off. Namówiłem wujka aby powstrzymał nerwy, bo ochrona, to tamto, ja chcę się bawić, słuchać a nie bić z natrętami, pijanymi dzieciakami itp. Poskutkowało.
Teren jak teren, dość rozległy (jak na moje wyjazdy wszelakie całkiem całkiem), piwko w średnio znośnych cenach ale nie po to tu przyjechaliśmy, liczy się muzyka.
I tak jest sobota, mało rzeczy mnie właściwie interesuje poza Sztywnym Palem Azji (zespół z mojego miasta, nowy wokalista, zobaczymy co będzie), TSA i Cree. Generalnie wyszło tak, że na SZPA pośpiewałem, na TSA straciłem głos a na Cree już nie poszedłem gdyż padłem, nie wiem czy ze zmęczenia czy z nadmiaru %. Myślałem, że się wyśpie ale zonk, o 3 w nocy złożył nam sie namiot, co powodowało fakt spania na złożonym namiocie, pod śpiworem, w czasie gdy mój wujek konwersował z kim popadnie.
Dla mnie rano bół głowy (no, po 2 h snu), rozkładanie namiotu (wywaliło jakieś tam plastiki), i akcja z jedzeniem, wspomnienia z TSA (głównie).
Przyszedł czas na niedzielę, atmosfera wśród ludzi przyjazna, nie ma o czym mówić gdyż trudno to wyjaśnić. Zaczynają się koncerty i na scenę wchodzi Red Light District, grają całkiem całkiem, cover Deep Purple czy innych, będąc (a raczej cierpiąc) w toitoi'u słyszę kawałek Steve Vai'a - krzycząc "o kurwa".
Mniejsza, nadchodzi czas na Ten Years After, większość czeka na Love Like A Man, ja zresztą też. Nie ma Alvina Lee, jest za to inny gość, również daje radę, utwór trwa chwilę, solówki po 15 minut. Basista daje czadu mimo sędziwego wieku, chociaż jak wiadomo to nie jest to co w latach 80. Masakra, ludzie krzyczą, uśmiechy na twarzy, coś wspaniałego. Rozmawiam z ludzmi którzy przyjechali z daleka tylko na TYA, klimat genialny. Koncert po kilku standardach milknie. Genialne świetne wrażenia, jednak brak sił na gwiazdę czyli Dżem. Nie powiem, wpadłem na chwilę ale tłum mnie przeraził. Większą część koncertu słuchałem na ławce niedaleko namiotu, popijając browara i ciesząc się, że mogłem usłyszeć tych których podziwiam.
I jeszcze jedno - w przyszłym roku również tam będę.
Z pozdrowieniami,
Wamo.